Relacja Mateusza Podsiadłego z wypadu do Kenii... zapraszamy do lektury :)
Jambo Kenya!!! …czyli realizacja marzeń okiem trenującego, studiującego i podróżującego orientalisty. Przez około rok w zakładce przeglądarki internetowej ukrywała się relacja Mariusza Giżyńskiego, a raczej poradnik o trenowaniu oraz safari w Kenii. Po tym czasie przyszedł czas na długo wyczekiwaną podróż na Czarny Ląd.
Wyjazd był realizacją jednego z marzeń, który (tak jak oczekiwałem) po raz kolejny zmienił trochę moje nastawienie do życia, nauczył mnie być bardziej wdzięcznym za wszystko co posiadam, co otrzymałem, co zdobyłem dzięki ciężkiej pracy, wyrzeczeniom, pomocy bliskich mi osób. Wyjazd rozpoczynaliśmy wspólnie z Bartkiem Mazanem (wcześniej musiałem dostać się na lotnisko Chopina z Luton) na lotnisku w Warszawie, gdzie pierwszym momentem zdziwienia była informacja o tym, że w dzień, w którym mieliśmy zarezerwowane przeloty na trasie Istambuł-Nairobi- lot został odwołany. Jako, że jesteśmy dość młodzi i niestraszne nam nowe przygody, zdecydowaliśmy się na pobyt w Istambule oraz przeczekanie na samolot następnego dnia. Z racji, że o lotnisku Ataturk co nieco już kiedyś przeczytałem, wiedziałem, że za dużo (po wcześniejszym wykupieniu wizy tureckiej) nie zwiedzimy, ponieważ odległość od lotniska do centrum jest zbyt duża. Po zmianie planów udaliśmy się przez wszystkie kontrole. Chwilę przed wejściem na pokład samolotu, kolega otrzymuje od systemu Turkish Airlines informację, że nie zostało mu przydzielone miejsce na pokładzie, czyli nastąpił tak zwany overbooking - wyprzedanych zostało więcej miejsc niż jest w stanie pomieścić samolot. Z racji, że pierwszy raz spotkałem się z taką sytuacją, od razu zapytałem członka linii lotniczych o częstotliwość takich zdarzeń, odpowiedział mi jedynie, że odkąd pracuje na lotnisku już 5 lat, nigdy się z takim czymś nie spotkał… no cóż, kosztem jednego dnia w Kenii przyszło nam przespać się w hotelu zaoferowanym przez linię lotniczą, włączając posiłki oraz transfery na lotnisko.
Następny dzień już zgodnie z nowym planem- lot Warszawa-Istambuł, szybka przesiadka, lot Istambuł-Nairobi. Na pokładzie samolotu (Istambuł-Nairobi) było
maksymalnie 60 osób. Domyślam się tylko, że to mogło być powodem odwołania lotu dzień wcześniej. Korzystamy z okazji i każdy rozkłada się na 3 siedzeniach. Na ekranach podczas lotu film, w tle muzyka, ciepły oraz pyszny posiłek, a na popicie turecki ayran- wszystko jak na najlepszą linię lotniczą w Europie przystało przebiegło sprawnie, po czym każdy z osobna udał się spać. W zaśnięciu pomogły nam: koc, poduszka opaska na oczy, zatyczki do uszu, a chwilę wcześniej możliwość umycia zębów szczoteczką i pastą, a także nałożenie balsamu na twarz. Wszystko to oferowane w pakiecie dla każdego pasażera. Lądujemy o 3 w nocy czasu lokalnego, czyli o 1 w nocy czasu polskiego. Dzięki uprzejmości Adama K. z redakcji bieganie.pl, który podzielił się kontaktem z Danielem z Iten nawiązaliśmy nowy kontakt będąc jeszcze w Warszawie i mogliśmy ustalić nowy sposób na dostanie się do miejsca docelowego. Z racji, że byliśmy w Nairobi dzień później- przeloty wewnątrz Kenii lokalną linią Fly540 przepadły nam (nie mogliśmy zmienić już daty podróży, ponieważ wszystkie interesujące nas godziny były w pełni wyprzedane). Ogólnie sprawiło to, że zamiast spędzić ok. 2h na podróży Nairobi-Iten- zeszło nam ponad 6h. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Daniel czekał już przed lotniskiem, aby zabrać nas w stronę Iten, po drodze zdecydowaliśmy się odwiedzić Lake Nakuru National Park. Takie rozwiązanie okazało się lepsze od pierwotnych planów, dlatego zadowoleni jedziemy, aby zobaczyć jedyne w swoim rodzaju, kenijskie safari. Po około 3 godzinach jazdy, mocno przemęczeni dojeżdżamy na miejsce, ustalamy ze strażnikami oraz przewodnikami cenę tej typowej dla Afryki przyjemności i ruszamy w drogę. Safari jak safari, mimo iż był to nasz pierwszy kontakt ze zwierzętami w ich naturalnym środowisku- ogromnego wrażenia na nas ten pobyt nie wywarł. Zwierzęta, które udało się zobaczyć to: zebry, bawoły, żyrafy, guźce, impale, małpy, pawiany, białe nosorożce, flamingi. Pozostała cześć trasy to mijanie po kolei kenijskich miasteczek, przejeżdżając przez wyimaginowaną linię równika, dzielącą kulę ziemską na dwie części. Po 3 godzinach jazdy, mijając chyba ze 100 garbów, na których trzeba prawie zatrzymać pojazd- dojeżdżamy do Iten. Wita nas oczywiście słynna brama z napisem: „WELCOME TO ITEN HOME OF CHAMPIONS”.
Przez kolejnych kilka dni przebywać będziemy w ośrodku TooGuestHouse. Na przywitanie zostajemy poczęstowani sokiem ze świeżo wyciskanych mango oraz bananów- pychota. Chwilę potem jesteśmy już przebrani i gotowi na pierwsze rozprostowanie kości po dość męczącej podróży. Całość od momentu wylotu z Warszawy do Iten zajęła nam około 19 godzin, nie licząc czasu spędzonego na safari, na którym zdarzało nam się przysypiać ze względu na nieprzespane noce, a także fakt, że czasem przez np. 5’ jazdy autem, nie występowało żadne zwierzę. Pierwsze odczucie przebywania na dość sporej wysokości (2340m n.p.m.) daje nam się we znaki już podczas pierwszych kroków, opuszczając miejsce noclegu. Dość typowa reakcja dla ludzi przyjeżdżających z nizin, co automatycznie skutkowało wyższym tętnem. Organizm automatycznie potrzebuje więcej tlenu, przez co zaczynamy częściej oddychać. Po krótkim rozbieganiu czeka na nas już pierwsza kolacja, początkująca serię zdrowych, naturalnych oraz wysoko odżywczych posiłków.
Dzień drugi miał się zacząć tak, jak dla większości trenujących Kenijczyków- ok. godziny 6 rano, a w niektóre dni nawet zaraz po 5, lecz zmęczony organizm po podróży oraz zmianie czasu (+3h- Anglia/Kenia) nawet nie zareagował na budzik. Dlatego też nasz dzień rozpoczął się lekkim śniadaniem o 9 oraz tradycyjnie herbatą Chai podawaną w Kenii zawsze na śniadania oraz kolacje. Około godziny 11 wychodzimy na trening. Powoli zaczynamy przyzwyczajać się do ogromnej ilości dzieci nawołujących na zmianę: „Muzungu!” lub „How are you?”. Po obiedzie czas na chwilę odpoczynku, tym razem w postaci luźnego spaceru do centrum Iten, gdzie zaspokajamy pragnienie tutejszymi, schłodzonymi, butelkowanymi napojami. Szybki rekonesans cen owoców na pobliskim targu, których jest tu od groma, pierwsze zakupy świeżego mango, ananasa, pomarańczy oraz bananów. Ceny za mango to ok. 80gr, banana- 40gr, a ananasa- 3zł- taniocha! Trafiamy też do lokalnego rzeźnika (do wyboru wołowina- ok. 15zł/kg) oraz zaopatrujemy się w 20l’owy baniak z wodą (400KSH – ok. 17zł). Następnie kolacja, a po niej odpoczynek. Chwilowy brak prądu pomaga nam szybciej myśleć o zaśnięciu, jednak organizm jest jeszcze nieprzyzwyczajony, przez co męczymy się około 2h zanim udaje nam się zasnąć- nic dziwnego, skoro normalnie o tej porze w Polsce jest godzina 20.
Kolejny dzień- niedziela. Jak przystało na większość Kenijczyków- Chrześcijan, jest to dzień święty, w który należy udać się do kościoła. Market w tym dniu jest oczywiście nieczynny. Z racji, że msza jest o godzinie 7 rano, udaję się na lekki rozruch aby o 7 stawić się w kościele, położonym naprzeciw jednej z najlepszych szkół w Kenii- St. Patrick’s High School. W drodze do kościoła przebiegają przed nami młodzi chłopcy, którzy udają się na mszę wybiegając ze swoich dormitoriów, w których śpią podczas okresu nauki w szkole. Szkoła im. Świętego Patryka to boarding school, czyli placówka, na terenie której uczniowie (jest to szkoła tylko dla mężczyzn) przebywają przez cały okres nauki, wyjeżdżając tylko na okres świąt oraz wakacji. Msza zac zyna się równo o godzinie 7. Cały kościół wypełniony po brzegi. Trochę się wyróżniamy ze względu na kolor skóry i wzrost. Nie przeszkadza nam to w aktywnym uczestniczeniu we mszy świętej, a także śpiewach w języku Suahili, ponieważ były one dość proste, a także mieliśmy przed sobą śpiewniki. Ksiądz co kilka zdań podczas kazania wtrącał również niektóre w języku angielskim, czyli na równi z Suahili języku urzędowym Kenii. Chwila, którą zapamiętam na długo nastąpiła, kiedy wracając do ławki po przyjęciu sakramentu Komunii Świętej wpatrzonych było we mnie około 800 uczniów. Na sam koniec mszy spotkaliśmy parę z Irlandii, która była już w Iten po raz trzeci. Wracając na śniadanie udało nam się zamienić kilka zdań z dyrektorem szkoły, który zaprosił nas na wizytę w szkole następnego dnia. Zaproszenie oczywiście przyjęliśmy z wielką chęcią, a chwilkę potem zapoznaliśmy się z nauczycielem Suahili, który jest zainteresowany robieniem magistra w UK. Wymieniliśmy się kontaktami i wróciliśmy na śniadanie. Dalsza część dnia była zwykłym cyklem obozowym, czyli po śniadaniu odpoczynek, lekkie opalanie, obiad, odpoczynek, długie rozbieganie, kolacja oraz spanie, również z kłopotami, jak poprzedniej nocy.
Następny dzień był chyba jednym z najbardziej zabieganych ze wszystkich podczas całego pobytu. Było tak ze względu na ilość oraz jakość treningów, ale także odwiedzone miejsca. Dzień ten zaczynamy po 6, udając się na rozbieganie wśród gospodarstw tutejszych mieszkańców. Kilka razy dobiegamy w ślepy zaułek, ale po chwili pozytywnie nastawieni mieszkańcy Iten wskazują nam drogę i wąskie przejścia między farmami, którymi można biec i biec, a szlak nigdy się nie skończy. Tak też robimy, podziwiając jednocześnie Rift Valley, czyli dolinę położoną około 1km poniżej miejsca, w którym z reguły biegamy. Podczas rozbiegania można sporo dowiedzieć się o codziennym życiu miejscowych. Poranna godzina, to również moment, w którym prawie każde dziecko udaje się do szkoły, najczęściej biegiem. Wielu z nich towarzyszy nam podczas treningu, asystując przez kilkadziesiąt metrów, po czym skręcają do szkoły, których jest w miasteczku bardzo wiele.
Po treningu przychodzi czas na śniadanie, rozciąganie oraz powolne udanie się na spotkanie z dyrektorem St. Patrick’s High School, która jest położona naprzeciw ośrodka TooGuestHouse, czyli jakieś 5 minut na pieszo. W bramie zostajemy przywitani przez ochroniarza, który wita się z nami i serdecznie zaprasza do środka. W oczekiwaniu na dyrektora, który w tym momencie ma spotkanie ze wszystkimi nauczycielami, dostajemy zgodę na rozglądnięcie się po terenie placówki. W pierwszej kolejności udajemy się na plac, na którym odbywają się zbiórki uczniów, a także zobaczyć można figurę św. Patryka- patrona szkoły. Następnie udajemy się na ogromną stołówkę, w której przygotowywane są codziennie posiłki dla 850 uczniów oraz około 50 członków kadry wychowawczej, czyli mniej więcej 900 osób. Szybkie powitanie z kucharzami, którzy wprowadzają nas na zaplecze kuchni, gdzie możemy zobaczyć jak wygląda przyrządzanie posiłków dla takiej liczby osób każdego dnia. Kolejnym ważnym dla mnie elementem było zobaczenie dość znanej z sieci ściany na stołówce, na której widnieją zdjęcia ważnych dla szkoły osób- w tym uczniów, tablica rekordów oraz kapitanów drużyn sportowych. Ponadto można znaleźć tam zdjęcia absolwentów oraz nauczycieli, takich jak znany wszystkim David Rudisha wraz z trenerem, znanym jako Brother O’Colm. Ostatni element samowolnego chodzenia po terenie szkoły to wgląd do dormitoriów, w których mieszka młodzież oraz spotkanie z autobusem szkolnym, którym uczniowie poruszają się, jadąc np. na zawody. Po jakimś czasie dyrektor szkoły kończy spotkanie i zostajemy zaproszeni do jeg o gabinetu, w którym na co dzień pełni swoje obowiązki. Można zauważyć jak niezwykły, bo z duchem sportowym jest to gabinet- wszędzie spotkać można puchary zdobyte przez uczniów, sylwetki absolwentów, olimpijczyków, a nawet zdjęcie papieża Jana Pawła II. Zgodnie z obietnicą udajemy się na teren kampusu aby zobaczyć jak wyglądają zajęcia w szkole. Zostajemy przedstawieni w klasie 1st FORM, czyli odpowiedniku 3 klasy gimnazjum w Polsce. Po chwili wstępu głos należy do na- opowiadamy po krótce o Polsce, orienteeringu, czyli dyscyplinie, którą trenujemy, o studiach w kraju oraz za granicą, a także robimy pamiątkowe zdjęcia. Pod koniec wizyty udajemy się w miejsce, gdzie zostało posadzone drzewko przez Davida Rudishę, a także jego trenera i mentora. Jest to tradycja tej szkoły, mówiąca o tym, że każda osoba, która ma ogromne zasługi wobec niej lub kraju ma możliwość posadzenia charakterystycznego drzewka.
Tego samego dnia, po południu mieliśmy okazję porozmawiać o wielu różnych aspektach życia w Kenii. Rozmowa, a z początku wręcz wykład poprowadzony przez córkę jednej z osób zarządzających ośrodkiem zmienił moje nastawienie do tego kraju. Córkę, ponieważ traktowaliśmy siebie jak rodzinę- my byliśmy dla właścicieli jak synowie, a pani zajmująca się księgowością była dla nich jak córka. Ukończyła ona Master Degree na uniwersytecie w Australii na kierunku Sport & Nutrition. Swoim wykształceniem jest na pewno ponad przeciętną w tym państwie, co sprawia, że jest bardzo zajęta, ponieważ prowadzi wykłady na kilku uczelniach w promieniu 50km. Przedstawiła nam ogólny zarys edukacji w Kenii. Z racji, że jest to była kolonia brytyjska, widać wiele powiązań z systemem edukacji na wyspach. Dzieci zaczynają wychowanie od przeszkola, które jest podzielone na 3 grupy: Baby, Middle oraz Top class. Następny etap to szkoła podstawowa, czyli Primary School, która trwa 8 lat. Po tym czasie każdy uczeń przystępuje do egzaminów, dzięki którym może kontynuować naukę w liceum, czyli tutejszym High School. Większość szkół podstawowych jest darmowych. Inaczej jest z liceami. Szkoły prywatne, jak St. Patrick’s są płatne, w przeliczeniu na zarobki niewykształconych mieszkańców czesne jest dość spore, ponieważ jest to ok. 70 tys. KSH (2.8 tys. zł) za rok nauki. Mimo to, każdy uczeń kończący szkołę podstawową ma szanse uzyskać stypendium „Wings which fly”, które pomaga, a wręcz pokrywa wszystkie koszty edukacji oraz zakwaterowania ucznia, od którego motywacji oraz ciężkiej pracy zależy czy je zdobędzie lub nie. Dla tych, którzy nie uzyskają stypendium wciąż istnieje szansa na kontynowanie nauki w państwowych liceach, za które trzeba płacić, jednak z rozmowy dowiedzieliśmy się, że jest to w dalszym ciągu kwota, którą przeciętny rodzic jest w stanie pokryć, aby zapewnić edukację swoim dzieciom. Podobna sytuacja ma miejsce pod koniec edukacji w High School, czyli po 4 latach nauki w odpowiednich klasach: 1st FORM, 2nd FORM, 3rd FORM oraz 4th FORM. Uczniowie przystępują do ogólnokrajowych egzaminów dojrzałości (takich jak polska matura), które otwierają bramę do dalszej edukacji. KAŻDY uczeń z wynikiem egzaminu powyżej oceny B+ (60%+) otrzymuje stypendium rządowe, które umożliwia kontynuowanie nauki na uniwersytecie w kraju lub za granicą. Takim uczniom wypłacane są granty, które pozwalają pokryć koszty czesnego oraz zakwaterowania. Średni koszt roku na uczelni w Nairobi to 160 tys. KSH, czyli około 6.5 tys zł. Dość sporo jak na kenijskie warunki, a nawet rzekłbym, że na polskie również. Około 80% uczniów St. Patrick’s High School otrzymuje te stypendia, dlatego też to jej absolwenci stanowią w przyszłości elitę kraju, czyli zostają prawnikami, politykami, lekarzami, czy również sportowcami, a przede wszystkich lekkoatletami, którzy mają w Iten idealne warunki do trenowania, jednak na pierwszym miejscu stawia się na wykształcenie ucznia. Po dość długiej wizycie otrzymujemy nr telefonu do ojca O’Colma, z którym mamy skontaktować się później, ponieważ przebywa on w tym momencie w Nairobi, a następnie udajemy się na obiad. Chwila relaksu, a potem udajemy się ok. 2.2km do ośrodka Kerio View na trening core-stability, który prowadzony holenderski fizjoterapeuta- Jeroen Deen. Ma on na swoim koncie ponad dziesięcioletnie doświadczenie nabyte podczas pobytu i wspieraniu (leczeniu) sportowców w Etiopii oraz Kenii. Z rozmowy po ćwiczeniach dowiedziałem się, że do Europy nie ma zamiaru wracać, ze względu na biurokrację (co było powodem jego wyjazdu), ale także tym, że jest więcej do zrobienia i można pomóc większej ilości osób (głównie sportowcom) w Afryce niż w Europie, gdzie dostęp do fizjoterapii nie jest jeszcze powszechnie stosowany. Za sesję płacimy 100 KSH, czyli ok. 4zł. Jest to naprawdę opłata za wstęp na teren ośrodka, który jest pewną barierą dla pierwszego, lepszego mieszkańca. Jest to pewnego rodzaju przeszkoda i zabezpieczenie, które ma chronić sportowców przed kradzieżami i niechcianymi gośćmi (tak jak wszędzie na świecie nie zawsze mamy do czynienia z uczciwymi ludźmi). Na dobrą sprawę pokwitowanie o zapłacie za trening służy jako voucher o tej samej wartości do najlepszej restauracji w Iten, jednocześnie ulubionej włoskiego trenera- Renato Canovy z przepięknym widokiem na Rift Valley. Podczas sesji mogliśmy ćwiczyć wraz z byłą reprezentantką Kenii na 5km oraz 10km, a także olimpijką z Londynu na 800m. Podczas kolejnej sesji (odbywają się one w każdy poniedziałek, środę oraz piątek) będę miał okazję ćwiczyć z maratończykiem z PB na granicy 2:05, który niestety nie radzi sobie dobrze z ćwiczeniami, ponieważ rozciąganie to była dla niego rzadkość w przeszłości. Na trening core-stability przyszedł jak każdy z osobna- aby ćwiczyć i poprawić technikę biegu. Nigdy na nic nie jest za późno! Od razu po treningu udajemy się na Kamariny Stadium, gdzie pracujemy nad szybkością. Potem zostaje nam już tylko 4.2km i jesteśmy w ośrodku na kolacji, a na deser świeżutki ananas. Następna noc, była pierwszą, którą przespaliśmy bardzo dobrze- nareszcie!
Wtorek rozpoczynamy porannym treningiem, następnie śniadaniem, a później szybko udajemy się na Kamariny Stadium aby obserwować tabuny Kenijczyków, którzy w ten dzień licznie gromadzą się na stadionie, aby wykonać trening szybkościowy. Z racji, że udaliśmy się tam dopiero po śniadaniu- już w drodze na stadion mijały nas grupki 10-20 osobowe, które kończyły swój trening. Udało się jednak zaobserwować kilka mniejszych grupek. Z ciekawości zacząłem mierzyć czas bieganych przez nich odcinków. Zaczęli od 600m po 2:30/km, a następnie 1km w tempie również 2:30/km… dość szybko. Po wizycie na stadionie udaliśmy się do lokalnej szkoły Kamariny Primary, gdzie zastaliśmy dzieci w trakcie przerwy między zajęciami. Od razu zostaliśmy przywitani przez uczniów, nauczycieli oraz dyrektora, który oprowadził nas po zapleczu przeznaczonym tylko dla kadry wychowawczej. Wymieniliśmy się kontaktami, opowiedzieliśmy o naszym kraju, zwyczajach, a następnie udaliśmy się do jednej z klas, aby porozmawiać z uczniami. Ci chętnie pozowali do zdjęć- porobiliśmy ich kilka na pamiątkę. Dzieci skończyły akurat matematykę. Z ciekawości obejrzeliśmy ich podręczniki, które były oczywiście w języku angielskim. Uczniowie w Kenii 4 dni w tygodniu mają prowadzone zajęcia po angielsku, a tylko w środy w języku Suahili. Takie rozwiązanie sprawia, że znajomość języka angielskiego u dzieci jest na o wiele wyższym poziomie niż dzieci w Polsce.
Jedną z odpowiedzi na pytanie dlaczego Kenijczycy mają bardzo dobre wyniki sportowe,
oraz większość ludzi jest w tak dobrej kondycji fizycznej jest fakt, iż prawie każdego dnia dzieci mają obowiązkowy czas na tzw. Sport games, czyli ok. 1,5h zabaw na
powietrzu. Oprócz tego występuje normalnie PE (physical education), czyli polski WF- w szkole podstawowej 2h tygodniowo (4 bloki lekcyjne), a w liceum 1.5h tygodniowo. W szkole podstawowej podczas WF’u dzieci najczęściej przygotowują się do 3km z przeszkodami, ponieważ dyscyplina ta jest ogólnorozwojowa. Zresztą o niesamowitej sprawności przekonujemy się na własne oczy opuszczając szkołę, kiedy dwóch chłopców zaczęło wykonywać salta oraz inne akrobacje. Wracając w stronę ośrodka na obiad zahaczamy o ośrodek Wilsona Kipsanga (maraton 2:03:23, Berlin), który nazywa się Keellu Resort. Krótka rozmowa ze strażnikiem, który przycina roślinki wokół ośrodka i informuje nas, że możemy umówić się na spotkanie z byłym rekordzistą świata w maratonie. Zostajemy wpuszczeni przez szlaban na teren recepcji, gdzie opowiadamy o naszym kraju, a także informujemy, że chcielibyśmy zostać umówieni na spotkanie. Po wymianie numerów będziemy oczekiwać na informację, kiedy właściciel pojawi się w ośrodku i będzie chętny przyjąć nas na spotkanie. Następny dzień rozpoczął się pierwszym poważniejszym treningiem, czyli drugim zakresem. 2x15’ na przerwie 6’. Biegało się bardzo dobrze, po 5 dniach na tej wysokości tętno już się ustabilizowało, a organizm przyzwyczaił do niedoboru tlenu, poprzez zwiększenie ilości czerwonych krwinek, które w zwiększonej ilości pomagają dostarczyć odpowiednią ilość tego gazu do prawidłowego funkcjonowania organizmu. Pierwsze 15’ mimo ciągłych górek i zbiegów kończę wyżej niż zaczynałem, natomiast drugi odcinek lekko w dół. Po treningu długie rozciąganie, śniadanie, odpoczynek, obiad, a po południu druga sesja core-stability, na którą udaję się wraz z Norwegiem- Mo urodzonym w Kenii, który mieszka już w Skandynawii 14 lat. Rok temu brał udział w zawodach na 10km w Oslo osiągając czas 29:36, bez specyficznego przygotowania. Do tej pory był sędzią piłkarskim. Po tym wyniku stwierdził, że chciałby spróbować zostać profesjonalistą i przebywa w naszym ośrodku od 2 miesięcy, gdzie trenuje z grupką kenijskich biegaczy. Planuje zostać tu jeszcze przez kolejne 4 miesiące, przygotowując się na mistrzostwa Norwegii na 10k oraz licząc, że oda mu się dostać do kadry Norwegii, pozyskać sponsorów i zacząć nieco inne życie. Trening core-stability odbywa się tym razem na siłowni ośrodka Kerio View, ze względu na zachmurzenie i przelotne opady. Do ćwiczeń dołączają się członkowie kadry Niemiec. Po treningu jogging na kolację i spać.
Następny dzień zaczyna się dość leniwie, ponieważ wstajemy dopiero na śniadanie, czyli przed 9. Zaraz po śniadaniu udajemy się na spacer po mieście. Odwiedzamy lokalny sklep z ciuchami do biegania, nowymi butami, a także gadżetami biegowymi. Ceny europejskie. Chwilę po tym kierujemy się w odwiedziny do ośrodka Lorny Kiplagat, robimy kilka zdjęć, zamieniamy parę zdań z radosnym strażnikiem, rozmawiamy o pogodzie- teraz już wiemy, że 20 stopni i lekki wiatr, to dla Kenijczyków dość chłodno, ale dla nas na szczęście to wybawienie od śniegu albo przynajmniej 10 stopni mniej w Europie. Wracając na obiad wizyta na miejscowym targu i zrobienie zapasów owoców na następne dni. Po obiedzie 2h relaksu, Bartek udaje się w drogę do Eldoret, a potem na samolot do Berlina przez Nairobi i Istambuł. Przede mną natomiast jeden z dłuższych treningów, który wykonuję z Mo- kolegą z Norwegii. Ze względu na jego problemy ze zdrowiem oferuje mi wspólny trening oraz zapewnia, że będzie to „easy run”. Na początku zbiegamy w dół Rift Valley, lądując 300m poniżej Iten, czyli około 2030m n.p.m. Po 10km zaczynamy powrót do miasteczka, czyli przez kolejne 6.3km cały czas mamy pod górkę. Całość wychodzi po 5:36, ponad 400m przewyższenia oraz wgląd przez ok. 91’ do życia lokalnych mieszkańców, usłyszenie chyba ze sto razy „Muzungu” oraz „How are you?”. Ponieważ kolega z Norwegii urodził się w Kenii, dzieci uważały go za mojego pacemakera, dlatego nie oszczędzały nam powitań przeznaczonych tylko dla białych. Taki trening miał dużo zalet. Mo był także moim tłumaczem okrzyków dzieci, które np. wołały „Patrz na jego białe włosy” usłyszane w języku Suahili podczas, gdy mijaliśmy np. szkołę podstawową. Po treningu chwila odpoczynku, rozciąganie, kolacja, a chwilę później udaję się z Mamą Merry do pobliskiej szkoły specjalnej, w której mieszkają i uczą się dzieci niesłyszące. Udajemy się tam po zmierzchu- na ulicach ciemno, ale stragany na targu w dalszym ciągu pootwierane. Jest godzina 19:30, a sprzedawcy pracują do 21. W szkole spotykam około 20 dzieci, w wieku od 8 do rzekłbym 18 lat. Przekazuję wychowawcy kilka drobiazgów z Polski- podręczniki do angielskiego, pisaki, zeszyty, ubrania, które leżały nieużywane na strychu w moim domu przez ponad 10 lat, a są we wręcz idealnym stanie. Przypominając sobie lekcje języka migowego ze szkoły podstawowej udaje mi się im przedstawić, a następnie wychowawca opowiada o mnie kilka zdań. Dzieci są przeszczęśliwe i po chwili pytają wychowawcy, czy mogę zostać z nimi i ich uczyć. Odpowiadam, a nauczyciel tłumaczy, że musiałbym się najpierw nauczyć języka migowego. Dostaję zaproszenie, aby odwiedzić szkołę podczas kolejnej wizyty. Powolutku udajemy się do ośrodka, gdzie próbuję zasnąć, ale męczę się leżąc w łóżku- za dużo nowych myśli. Jak jedna wizyta potrafi dać wiele do myślenia, a kilka rzeczy, które jednemu są niepotrzebne mogą być źródłem radości u tylu osób.
Kolejny dzień zaczynam serią 400m na stadionie. Potem udaję się na śniadanie oraz w odwiedziny do trenera Davida Rudishy- mieszkającego na terenie St. Parick’s High School- znanego w Iten ora z na świecie jako Brother O’Colm. Ten irlandzki misjonarz przyjechał do Iten kilkanaście lat temu z myślą o pobycie trzymiesięcznym. Z początku uczył geografii. Jednym z jego wychownków był obecny dyrektor szkoły, którego już wcześniej poznaliśmy. Ktoś chciał inaczej. Bro O’Colm przebywa, będąc już na emeryturze do dnia dzisiejszego. Przeprowadzam ok. 30 minutową rozmowę, rozmawiamy głównie o orienteeringu, czyli biegach na orientację- dyscyplinie, którą trenuję (dowiaduję się, że w Eldoret mieszka nawet norweski trener bno, który ożenił się z Kenijką), potem trochę o kościele, trenowaniu, życiu, a na koniec o studiach i edukacji. Przemiła osoba, która od razu zaprasza mnie na kolejne odwiedziny. Wypytuję o formę Rudishy- trener odpowiada, że jest dobrze, ale wciąż dużo do poprawienia. Przy okazji Brother O’Colm pokazuje mi chatkę Rudishy, który jest jego sąsiadem podczas gdy przebywa on w Iten na obozie i tłumaczy mi, że Rudisha ma także drugi domek w Eldoret (ok. 30km od Iten), gdzie mieszka z rodziną podczas normalnych treningów. Robimy sobie selfie, po czym udaję się do szkoły skorzystać z drukarki i wydrukować bilety na podróż powrotną do domu. W międzyczasie dowiaduję się, że bagaż Bartka został zagubiony podczas krótkiej przesiadki w Istambule, co zmusiło go do oczekiwania w Berlinie na kolejny samolot operujący na tej samej trasie, w którym został umieszczony bagaż (kolejne domysły, że obsługa nie zdążyła z przeniesieniem bagażu podczas dość krótkiej przesiadki, na dość sporym lotnisku Ataturk). Potem kieruję się w stronkę marketu w poszukiwaniu lokalnej muzyki. Pierwsze pytanie zadaję mieszkańcom na targu, którzy kierują mnie do sklepu z elektroniką. Można tam znaleźć telefony komórkowe, telewizory, karty pamięci do telefonów, czyli wszystko co mamy w Europie. Właściciel sklepu tłumaczy, że nie ma płyt z muzyką, ale mówi, że wie gdzie je dostanę i prowadzi mnie do znajomego, który ma swój lokal nad sklepem z elektroniką. Po drodze mijamy kafejkę internetową. Tłumaczę, że szukam lokalnej muzyki, oraz że mam tylko 300mb miejsca na komórce. Kenijczyk mówi, że za 50 KSH (2zł) zgra mi muzykę na kartę pamięci. Siadamy do komputera i wybieramy: lokalny DJ, gospel, kenijskie mixy- wszystko dostępne. Postanawiam usunąć całą polską muzykę, skoro mam taki duży wybór. Całość zajmuje 1.4GB, dlatego też cena wzrasta do 100 KSH. Jak to przystało na pobyt w Kenii- należy się targować, co jest tradycją i tutejszym zwyczajem (niektórzy specjalnie zawyżają ceny widząc Muzungu). Oferuję sprzedawcy 75 KSH, a ten mi odpowiada: „Niech będzie 50 KSH, nie ma problemu”. Pojawia mi się lekki uśmiech na twarzy, nie dlatego że zaoszczędzę 2zł, ale ze względu na sposób w jaki można się z ludźmi dogadać i porozumieć. Każdy z tej wymiany jest zadowolony, a życie toczy się dalej… Wieczór to tylko luźne rozbieganie i odpoczynek przed najdłuższym treningiem dnia kolejnego. Ostatni dzień rozpoczął się od wczesnej pobudki, zaraz po godzinie 6. Na pożegnanie przyszło mi zmierzyć się z 20km rozbieganiem. Wyszło dość przyzwoicie, a do tego widoki na Rift Valley niesamowite!!! Potem już tylko przejazd na lotnisko do Eldoret, przelot, zgubienie bagażu rejestrowanego (najwidoczniej odległość do samolotu wynosząca jakieś 20m od miejsca, w którym oddawałem bagaż była zbyt duża aby mogłoby obyć się bez problemów). Reszta trasy, w tym nocka w Nairobi w towarzystwie Marcina Świerca minęły całkiem przyjemnie. Przedostatni etap wyjazdu to wizyta na lotnisku w Modlinie, skąd ostatni raz wzbijam się w powietrze i ląduję na okres świąt we Wrocławiu. Następnego dnia dowiaduję się, że bagaż został odnaleziony, także teraz oczekuję na przylot pamiątek, które postawione na półce będą mi codziennie wspominać o jakże innym świecie. Kenię zapamiętam na bardzo długo. Jest to ponoć najszybciej rozwijający się kraj w Afryce, ale przede wszystkim kraj wielu możliwości. To nieprawda, że ludzie są biedni i mają strasznie ciężkie życie. Są na pewno biedniejsi niż przeciętni obywatele Europy, ale można spotkać też ludzi, którzy ciężką pracą dochodzą do stylu bycia na poziomie europejskim. Życie dla niektórych jest ciężkie, szczególnie dla tych, którzy zrezygnowali z procesu edukacji z jakiegoś względu. Czas w Kenii płynie inaczej niż w Polsce. Dla mnie osobiście było to odcięcie się od szarej rzeczywistości. Bez gonitwy, bez spieszenia się. Jako podróżnik, sportowiec i student jestem spełniony po tym wyjeździe, trochę za krótkim, ale mam nadzieję, że nie ostatnim w te rejony. Teraz można jedynie obserwować i zbierać owoce ciężkiej pracy zjeżdżając na niziny, a także przekazując ludziom prawdziwe informacje o państwie, o którym większość w ogóle nie ma pojęcia- jakie jest ono naprawdę. Indywidualna organizacja takiego wyjazdu to także kilka niewiadomych, nie zawsze zależnych od nas sytuacji, wiele pisania, dzwonienia, załatwiania, szukania, ale kiedy tylko przekraczam próg swojego domu po powrocie, jestem cały i zdrowy- zawsze mam poczucie, że została wykonana dobra robota!!! KWAHERI!
Tekst: Mateusz Podsiadły
Zdjęcia: Bartłomiej Mazan, Mateusz Podsiadły
M.P.- zawodnik klubu WKS ŚLĄSK, reprezentujący Polskę podczas Mistrzostw Świata Juniorów w Biegach na Orientację w 2013 roku w Czechach, aktualnie studiuje w Anglii w miejscowości Coventry.
B.M.- zawodnik klubu WKS ŚLĄSK, brązowy medalista Mistrzostw Europy w Rogainingu z 2012 roku na Litwie.